Władysław Margas, jeden z pionierów zawidowskiej oświaty. Człowiek wysokiej kultury umysłowej. Pokochał miasto i wraz ze swoją małżonką, panią Marianną, jakby niechcący zbudował ich legendę. Gdyby tej historii nie napisało samo życie, to nikt by w nią nie uwierzył, bo – na pozór – jest bardziej niewiarygodna niż kolejne odcinki serialu… „Samo życie”.
A przecież ta zdarzyła się naprawdę. W Zawidowie (powiat zgorzelecki) . Spotkali się tu zwyczajna kobieta i zwyczajny mężczyzna w zwyczajnym miejscu i czasie… Czy jednak zwyczajnym? To było tuż po najstraszniejszej wojnie, w 1945 roku. On – oficer Ludowego Wojska Polskiego, wcześniej jeniec hitlerowców. Ona – Niemka, urodzona w niemieckim Zawidowie (Seidenberg), 25 lat przed zakończeniem II wojny światowej, wywieziona do Czech, gdy Zawidów stał się polskim miastem. On malował graniczne polskie słupy, a potem patrolował tę granicę Polski i Czech, by tacy Niemcy jak ona już nigdy nie wrócili do miast, które stały się polskie.
Ona przedzierała się przez tę granicę kilkakrotnie, bo ukochała swoje miasto i nie wyobrażała sobie życia gdzie indziej. Zatrzymywana była kilkakrotnie i zawracana do obozu w czeskim Frydlandzie, aż – za którymś razem – trafiła na patrol, którym dowodził on. Jak się to stało, że on zrozumiał jej miłość do miasta, uległ jej prośbom mimo rozkazów i wpuścił ją do kraju, który już nie był jej ojczyzną? Jak się to stało, że oboje pokochali nie tylko Zawidów, ale i siebie wzajemnie i zostali ze sobą (i w Zawidowie) do końca swych dni? Nikt się już nigdy tego nie dowie. I nie ma takiej potrzeby. Miłości nie trzeba przecież rozumieć, ona – szczególnie, jeśli prawdziwa – jest przecież nie do pojęcia. Czysta metafizyka.
Ale oboje – Marianna i Władysław Margasowie zbudowali w Zawidowie mimochodem, jakby niechcący, swoją legendę. A inni zbudowali tej legendzie pomnik, jakiego nie ma żadne z miast Pogórza Izerskiego – halę sportową wybiegającą daleko w XXI wiek. Kiedy pytałem mieszkańców Zawidowa, co ich tu trzyma, w tym miasteczku za małym na większe oczekiwania – wielu nie umiało odpowiedzieć. Miasteczko, w którym trudno znaleźć miejsce dla siebie, z piękną historią, ale odrobinę mglistą przyszłością nie wydaje się być magnetyczne dla współczesnych. Kiedy pytałem – jak można stać się legendą za życia i mitem po śmierci – też trudno było uzyskać odpowiedź. Ale jeden z rozmówców ujął to chyba najlepiej: – Po prostu – powiedział – nie trzeba, a właściwie nie można i nie wypada się o to nadzwyczajnie starać. Wystarczy tylko kochać ludzi, nie udawać nikogo innego, ale… trzeba to robić codziennie. Całe życie. Rada Miejska Zawidowa podjęła uchwałę, by nadać imię Marianny i Władysława Margasów nowej hali sportowej. Czternaście lat po śmierci Władysława i rok po śmierci Marianny złożono im taki hołd.
Oboje byli tylko miejscowymi pedagogami, on w szkole, ona – w przedszkolu. Zapewne tuż po wojnie było jej szczególnie trudno, nie znała języka, wręcz do końca życia nie wyzbyła się twardego akcentu, ale nikt nie miał wątpliwości, że – gdyby mierzyć patriotyzm skalą oddania w pracy dla dzieci swojej nowej ojczyzny – to była trudno dościgłym wzorcem. To ona budowała pomosty akceptacji, gdy tłumaczyła sąsiadom niemieckie teksty, ale i tłumaczyła na język niemiecki nowy, polski życiorys Zawidowa. Zapraszano ją po śmierci męża (1996 r.), by spędziła resztę życia w Niemczech, gdzie miała mnóstwo przyjaciół (i jednego z synów), ale uznała, że przecież nie po to przedzierała się przez kordon wojsk do Zawidowa w 1945 roku, by stąd wyjechać kiedykolwiek. Uważała, że właśnie tu jest potrzebna. I zresztą tak w istocie było. Gdy zaczynali pracę w zawidowskiej oświacie, on w 1946, ona w 1951, poza „szczerą wolą” brakowało właściwie wszystkiego.
Nie było zeszytów, papieru, przyborów szkolnych, nie było naczyń, kaloryferów, książek. Każdy drobiazg był sukcesem. Może dlatego w wielu, w nich także, tlił się zapał do każdej pracy, która przynosiła radość dzieciom. Poza lekcjami – szkolny chór, zespół tańca, sportowe treningi i zawody, szkolny teatr… Władysław Margas okazał się niezmordowany w wyszukiwaniu sobie wciąż nowych zajęć, pracy, coraz to kolejnej, najchętniej takiej… na granicy wytrzymałości organizmu. Nie wystarczała mu pełna dzieci szkoła, walczył z analfabetyzmem u dorosłych, w zakładach pracy, w PGR-ach. W prowadzonym przez niego dzienniku, odkrytym dla innych wiele lat później, zapisywał, jak wiele miał z tej pracy satysfakcji. I ona musiała mu wystarczyć. Na nic innego przecież nie liczył. I niczego innego nie oczekiwał. Zafascynowany sportem postanowił zbudować salę gimnastyczną przy szkole, widząc w tym sposób na życie młodzieży i spełnianie jej marzeń.
Ale jego marzenia zawsze wyprzedzały możliwości. Gdy powstała ta sala – myślał o basenie kąpielowym, o lodowisku zimą. To było już absolutnie poza zasięgiem społecznika, do dziś pozostaje marzeniem innych. Ale „po drodze” Władysław Margas przyczynił się do powstania kortów tenisowych przy szkole, co nawet w większych miastach było (i jest nadal) fanaberią nie do pomyślenia. – Ta nowa hala przy ulicy Szkolnej – usłyszałem w Zawidowie – jest spełnieniem tych marzeń Władysława Margasa, jakich on nigdy nie miał, bo nawet nie myślał, że może je mieć w tej skali. Z pewnością jest to obiekt, który może być wizytówką nowoczesnego Zawidowa, a przecież całe życie Marianny i Władysława było podporządkowane temu miastu. A nadanie tej hali ich imienia, polsko-niemieckiego małżeństwa, jest kolejnym symbolem. I podziękowaniem, którego już oni nie mogą odebrać, choć zasłużyli na nie ze wszech miar. Ale właśnie z tego powodu jest szczególnie ważne dla wszystkich innych.
Tekst pochodzi z kwartalnika „Echa Izerskie”